Majówka w Alpach - 2.


Miasteczkiem, do którego dzisiaj z przyjemnością wrócę pamięcią pisząc ten post, jest Sankt Wolfgang. Niewielka miejscowość położona nad jeziorem Wolfgangsee pozwoliła mi zobaczyć siebie w resztkach słońca. Wynikiem tego była natychmiastowa opalenizna. Oczywiście, na raczka, jak to bywa będąc uczulonym na słońce.

W najmniejszym stopniu nie pogorszyło to jednak moich wrażeń. 




Kolejne miasteczko to kolejne zachwyty nad ogólną estetyką miast austriackich. Zachwycająca jest niezachwiana od lat tradycja budownictwa w tych miejscach. Zdobnictwo domów opiera się głównie na frontowych malunkach, często z motywami religijnymi. Bez względu na to, czy dom wybudowany został w roku 1595, czy może 300 lat później, oba są utrzymane w podobnym stylu. 



Centralne miejsce miasteczka zajmuje kościół. Jego okolice to najpiękniejsze miejsce w Sankt Wolfgang. Pierwsze zabudowania pojawiły się na tym miejscu w X. wieku, od tamtego czasu kościół zmieniał kształty, aż z gotyckiej świątyni pozostał tylko zabytkowy portal. Noszę w sobie (niezrozumiałe dla większości ludzi i powszechnie uznawane za nudne) upodobanie do odwiedzania kościołów ale, mimo bogatej historii, wizyta w tym konkretnym mnie raczej nie usatysfakcjonowała. 

Ale to nie jest ważne. Kościół ma swój, całkiem duży, teren naokoło. Z obu stron znajdują się ładne dziedzińce, z czego jeden udokumentowałam całkiem pokaźnie - to ten wyżej.
Ostatnia fotografia to chyba jedna z moich ulubionych z całego wyjazdu. Nie jest w żadnym razie "cudownym świadectwem mojego fotograficznego geniuszu", ani nic z tych rzeczy. Kiedy na nią patrzę, czuję ciepło, w które wchodziłam po opuszczeniu zacienionego dziecińca i przejściu na drugą stronę bramy. Czuję zapach unoszący się od jeziora i od drzew rosnących w okolicy, czuję delikatne powiewy wiatru od wody i delikatnie łaskoczące skórę słońce. Zdarza mi się tak, że biorę powietrze w piersi i czuję jego słodki smak. A to zdjęcie idealnie przypomina mi smak tamtego, alpejskiego, powietrza. 

Brama prowadziła tutaj:
 

Zbocze wzgórza wpadające w jezioro odgrodzone było od terenu kościoła grubym murem z wielkimi okiennicami. Usiąść tam: w słodkim słońcu, z tym powietrzem z płucach i widokiem na jezioro o niespotykanej barwie (przypominającej w mocniejszym słońcu Jeziora Plitwickie w Chorwacji)? To właściwie już przepaść na kolejne minuty. Minuty, ale takie przeciągające się niezauważenie w całe godziny. 




Jedynym zdjęciem, na którym udało mi się złapać ciekawy kolor jeziora, jest poniższe. Zrobione już z poziomu tafli, w czymś, co nazywano "przystanią", chociaż było po prostu brzegiem obłożonym drewnem. Wolfgangsee to naprawdę piękne jezioro. 
Smutno było mi schodzić z okiennicy i smutno było zasiadać w autokarze. Smutno, ale też i jakoś przyjemnie, gdy teraz towspominam, ale to już specyfika miłych wspomnień.




0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Przedstawiam się

Magdalena, maturzystka, z rosnącą od lat potrzebą pisania. Blogowanie zaczęłam w wieku lat dziesięciu, jako najbardziej wpływowa blogerka podwórka. Dziś zajęcie to traktuję już mniej poważnie, ale radość z wyskrobania od czasu do czasu kilku myśli nie zmalała.

O czym?

O wszystkich rzeczach, o których nie tylko miło mi pisać, ale sama chciałabym przeczytać.

Fotografie użyte na blogu głównie należą do mnie, w innym wypadku podaję źródło.

Czym są uporniki?

Uporniki to z języka słoweńskiego rebelianci.